Celebryci Małej Fatry - Wielki i Mały Rozsutec


Mały i Wielki Rozsutec choć nie należą do najwyższych szczytów Małej Fatry, to są z pewnością najbardziej charakterystyczne i rozpoznawalne w całym paśmie. Ich odmienny, skalny wygląd pośród zielonych kop wyróżnia się z daleka i może właśnie dlatego są najbardziej obleganymi górami. Mój plan zakłada machnięcie obu szczytów za jednym razem, więc udaję się do miejscowości Stefanova i stamtąd rozpoczynam wędrówkę szlakiem żółtym. 
Początkowo szeroka droga z czasem wprowadza mnie do lasu, a zza kłębiastych chmur zaczyna wyłaniać się błękitne niebo. Szlak jest kompletnie nie męczący, a wygodnymi zakosami szybko osiągam Sedlo Vrchpodziar. Tutaj pojawiają się pierwsze widoki, więc zatrzymuję się na chwilę na rozstaju, by pooglądać rozległe polany, zielone kopy i skaliste wierzchołki. 

Na przełęczy
Smakowity poranek
Nieco powyżej
Obieram znaki zielone, choć początkowy plan zakładał niebieskie, ale cóż począć, jak skręciłam za wcześnie. Omijam tym samym jeden z odcinków Janosikowych Dierów, zdobywam mimochodem jakiś szczyt, a w dole szumi potok Hlboky, wołając mnie do siebie. Po 45 minutach finalnie docieram do wspomnianych Dierów, ponieważ szlaki po raz drugi się krzyżują. Dzięki temu będę kontynuować marsz wąwozem z licznymi kładkami i wodospadami, czyli coś jak zabawa w Słowackim Raju

Początek zabawy
Drabinka i wodospady
Pokonanie odcinka zajmuje około 40 minut, po czym wychodzę z ciemnego wąwozu na powierzchnię, a pierwsze co mi się rzuca w oczy, to skaliste wierzchołki zarówno Małego jak i Wielkiego Rozsutca. Pogoda klaruje się całkiem niezła, jest dość ciepło, a delikatny wiatr rozwiewa chmury. Po 10 minutach docieram na Sedlo Medzirozsutce, skąd udam się wprost na wierzchołek Małego Rozsutca. Nadrobię tym samym nieco drogi, ale być tak blisko i go nie „zaliczyć” byłoby swoistym zaniedbaniem.

Wielki Rozsutec
I Mały
Na przełęczy skręcam w lewo i podążam zgodnie z zielonymi znakami, które zapowiadają 20 minut na szczyt. Ten nie powiem kusi, aczkolwiek im bliżej jego ścian się znajduję, tym intensywniej zastanawiam się, którędy prowadzi nań szlak. No bo cholera wszędzie tam są pionowe skały, a ja się dziwnie nakręcam… Póki co jednak czeka mnie wędrówka polanką, a później znikam w lesie…

Widać szlak, czy nie widać? 😉
Za plecami Wielki Rozsutec
Podejście przez las zdecydowanie należy do intensywnych, a z czasem pod nogami zaczyna pojawiać się piarg i krucha skała. Po około 10 minutach ponownie wyłaniam się na powierzchnię i składam kije przed niewygodnymi podejściami. Od tego momentu ręce będą potrzebne, dochodzę bowiem do ubezpieczeń i solidnego kominka, takiego że łohoho… Adrenalina wzrasta, bo ja tak mam, że analizuję szlak, że na pewno będzie strasznie, pot spływa po plecach, a potem nagle łapię żelastwo w dłonie i idę, jak gdyby nigdy nic. No taka natura 😜 W rzeczywistości chwytam jedną ręką łańcuch, a potem już stalową linę, drugą pewnie łapię skałę, a nogami wybijam się raz na granicie, a raz na klamrze. Prę w górę, czasem tylko spoglądając w tył na widok, który polepsza się z każdym pokonanym metrem… 

Wspomniany kominek
Sedlo Medzirozsutce w dole
Po pokonaniu strasznego kominka, a raczej tego co ma wielkie oczy, dalej nie czekają mnie żadne niespodzianki. Wąska ścieżka wśród kosówki wyprowadza wprost na szczyt, który o tej porze nie jest oblegany. Wybija 9:30, wpisuję się do księgi zdobywców, po czym siadam i delektuję się widokiem na kolejny cel. Jest pięknie. To w górach lubię - wysiłek, adrenalinę i moment „po”, kiedy czas jest wyznaczany przez oddech i bicie serca. 

Pachoł szczytowy
My Way To Heaven tu było 😃
Nie rozsiadam się zbyt długo, ponieważ przede mną jeszcze długa wędrówka, a to w zasadzie jej początek. Biorę głęboki wdech i rozmyślam o tym kominku, co mnie postraszył w górę, jak przyjazny będzie w dół. Szału nie ma, bo nogami szukam klamer, mocno opuszczam się na rękach, ale nie czarujmy się - karły mają gorzej 😉 Tym prężeniem, wytężaniem i innymi akrobacjami niestety naciągam sobie mięsień czworogłowy uda, co jeszcze dziś mocno odczuję. Obecnie jednak lekko zgrzana z zimnym potem na plecach, pokonuje to lufiaste ustrojstwo, za łatwe je wcale nie mając. Po przejściu ubezpieczonego odcinka, a następnie lasu, ponownie znajduję się na polanie, skąd intensywnie szukam szlaku na ścianie Rozsutca. W końcu dostrzegam ludzi… 😲

Ale lufa!
Jak się dobrze domyślacie, ta czerwona krecha to szlak 😉
Przed podejściem na Wielki Rozsutec postanawiam zrobić przerwę. Słońce zaczęło porządnie grzać, więc mam chwilę na opalanie, a i kilka dodatkowych kalorii się przyda. Na przełęczy jest zdecydowanie spory ruch turystyczny, a z każdą minutą ludzi tylko przybywa. W końcu i ja ruszam w górę, obierając szlak czerwony, który przewidziany jest na 1h 15min. Wchodzę w las i od razu intensywnie zasuwam w górę. Podłoże jest całkiem dobre, a niebawem wychodzę ponad piętro regli, skąd obserwuję pierwsze nieśmiałe widoki. Szczyt jest już w zasięgu wzroku, spoglądam również na niedawno zdobyty Mały Rozsutec.

Szczyt coraz bliżej
Okoliczne wzniesienia
Mały Rozsutec oraz Sedlo Medzirozsutce
Obecnie podążam dość wąską ścieżką wśród kosówki. Do pokonania mam jeszcze sporo przewyższenia, więc szlak nie daje wytchnienia, ale wytchnienie dają widoki. Panorama już teraz jest znakomita, więc spodziewam się, że na szczycie odsłoni się jeszcze więcej. Niebawem przytwierdzam ponownie kije do plecaka i ręce idą w ruch. Do pokonania jest kilka niewielkich kominków, część ubezpieczona łańcuchami i o ile trudno nie jest, to natężenie na szlaku w obu kierunkach powoduje niewielkie zatory. W zasadzie jestem zaskoczona, że w tygodniu tyle ludzi wybrało się w góry, bo w poprzednich dniach raczej nie narzekałam na przepych. Tłumaczę to sobie popularnością Rozsutców, dopiero wieczorem przekonując się, iż Czesi i Słowacy mają dziś Święto Narodowe, co skutkuje wzmożonym ruchem 😉 I tak sobie dumając w tych korkach, po upływie łącznie niecałej godziny, melduję się na zatłoczonym szczycie. Znajduję sobie kawałek miejsca i patrzę na małofatrzańskie, zielone wzgórza 💚

Ruch spory…
Krzyż na szczycie
Z tabliczką 
Widoki mega 😍
To co mnie osobiście zaczarowało na szczycie to widok na Stoha i Sedlo Medziholie. Nie patrzyłam w zasadzie nigdzie indziej i niczym zahipnotyzowana odcięłam się od całej otaczającej mnie rzeczywistości. Siedziałam i patrzyłam w dół, który był również zastanawiająco blisko, co tylko sugerowało ostre zejście, a mózg już niuchał jakieś urwiska... Teraz jednak liczyło się ciepłe powietrze, chłodny wiatr i obecność tutaj. 
Po około godzinie zbieram się do zejścia, które jak wspomniałam przebiegać będzie do Sedla Medziholie i tam podobno są jakieś łańcuchy i również podobno jakaś ekspozycja. Czas się przekonać na własnej skórze… 

W tę otchłań idę…
Na początek czeka solidny, skalny kominek ubezpieczony łańcuchami po prawej stronie, tam gdzie zieje największa przepaść. Jednak spokojnie można śmigać samym środeczkiem, zwinnie opuszczając się na rękach i robiąc to sprawniej niż na łańcuchach. Tak więc ten etap nie przysparza problemów żadnych. Potem schodzi się średnio, ponieważ ścieżka dość ostro opada w dół, podłoże jest sypkie i piarżyste, a kijów nie opłaca się rozkładać, bo całość przeplatają kominki. Wszystko to razem skutkuje niesamowitym obciążeniem kolan, a w zasadzie to również wszystkich mięśni, a zwłaszcza naciągniętego już czworogłowego… Damn it!

Kominek z dołu
Stoh, Południowy Groń, w oddali Chleb i Wielki Krywań
Schodząc w dół, w zasadzie marzę już o końcu, o wypłaszczeniu i odpoczynku, i nawet pokonując końcówkę z kijami, jestem już odarta z sił i energii. Zejście z Wielkiego Rozsutca bezlitośnie uświadomiło mi, że jestem starym człowiekiem. Moje kolana piszczały i niemiłosiernie cierpiały z każdym pokonanym krokiem, do tego naciągnięty mięsień, podsumowując – chyba się sypię… 😢 Finalnie po godzinie docieram na Sedlo Medziholie, gdzie obojętna na wszystko padam na trawę, prostuje nogi i... zbieram szczękę z ziemi... Ależ tu jest widok na Rozsutca! I tak wszystko inne w przeciągu sekundy odchodzi w zapomnienie 😍

Ostatnia prostka
Taki widok!
Hipnotajzing 😍
Leżeć na polanie mogłabym w nieskończoność, ale nikt mnie w dół nie zniesie, więc powolutku zbieram się do powrotu. Obieram szlak zielony, który zapowiada do Stefanowej 1h 10minut, co wygląda dość optymistycznie w obecnej sytuacji. Początkowo po miękkim podłożu i płaskim terenie pokonuję kolejne kilometry. Kiedy wręcz wydaje się, że ta sielanka będzie trwała całą godzinę, szlak stopniowo się wyostrza i w dalszej części solidnie tracę wysokość, co tylko skutkuje powrotem wszystkich bóli w nogach. Rzadko zdarza mi się sytuacja, że na tak krótkim odcinku muszę usiąść i na chwilę odpocząć, gdyż nogi odmawiają posłuszeństwa. Rozsutec mnie wymęczył, upodlił, pokonał… Żeby tego jeszcze było mało, na końcówce dogorywa upał, więc nie tylko z bólem nóg, ale także w pocie czoła marzę o kresie tej wędrówki, który finalnie nadchodzi po godzinie.
Podsumowując dzisiejszy dzień nie sposób pominąć morderczego zejścia. Jednak całość trasy począwszy od wąwozu Diery przez Mały Rozsutec, podejście na Wielki oraz widok z Sedla Medziholie były tym czego w górach szukam – widoków, adrenaliny i wewnętrznego kopa. To był genialny dzień i chociaż Rozsutce do moich ulubionych szczytów nie dołączą, to trzeba na nich stanąć i pozwolić im się zaczarować.


A.N.

05.07.2017



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz